Rety, to jest już setny wpis na blogu... Postanowiłam uczynić go wyjątkowym!
Dziś o mieście do którego tęsknię, w którym spędziłam rok studenckiego życia (a było to już ponad 5 lat temu!!!) i które od tej pory wspominam z wyjątkowym rozrzewnieniem.
Dziś słów parę (a zdjęć znacznie więcej niż kilka!) o Dublinie, Irlandii w ogóle, o studiach, ludziach i moich wspomnieniach z tym wszystkim związanych. W ramach podróży w przeszłość przygotowałam dla Was bogatą fotorelację, jak również dwa przepisy na tradycyjne irlandzkie przysmaki.
Zapraszam do lektury - mam nadzieję, że choć w niewielkim stopniu udzieli się Wam atmosfera miejsc, które dane mi było samej zobaczyć. Przekonajcie się za co kocham Dublin!
Nigdy nie sądziłam, że wyjadę na studia za granicę. Ale jeszcze bardziej nie przypuszczałam, że porwę się na taki wyjazd samotnie. A jednak. Rok w Irlandii spędziłam zupełnie sama. Na korytarzu akademika, wyjętego prosto z książek o Harrym Potterze, mijałam się wyłącznie z roześmianymi Chinkami z innych wydziałów. Na roku nie było ani jednego Polaka, więc swojego języka używałam wyłącznie na skypie. Mój pokój, choć dość przestrzenny i wygodny, nie zdawał się być początkowo miejscem przytulnym. Kilka chwil zajęło mi oswajanie się z podwójnymi kranami, świszczącym wiatrem w kominku (tak! miałam piękny kominek, niestety nieczynny - za to świetnie służył za półkę!) i gotowaniem wody grzałką umieszczoną w turystycznym kubku. Pierwsze dni pobytu spędziłam więc na udomowieniu mojego lokum, zakupie roweru do codziennej jazdy i orientacji w terenie. Z dnia na dzień stawałam się coraz bardziej zafascynowana otaczającą mnie przestrzenią. A w powietrzu, jak się okazuje, wisiały same dobre rzeczy :)
za inspirujące studia...
Poziom studiów w na dublińskim uniwersytecie przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Przyzwyczajona do charakterystycznego sposobu nauki w Polsce, musiałam przestawić się na nieco luźniejszy (choć w żadnym wypadku łatwiejszy czy mniej efektywny) sposób pracy. Doceniłam przyjacielskie kontakty z wykładowcami, zachwyciłam się architekturą kampusu i zapleczem technicznym uczelni (obszerne makieciarnie, dobrze wyposażone studia do wspólnego projektowania czy przebogate biblioteki), kreatywnym i indywidualnym doborem przedmiotów, sposobem prezentacji projektów czy wreszcie samym podejściem ludzi do architektury i jej funkcji.
Mogłabym pisać na ten temat naprawdę dużo, bo pobyt w Dublinie bezsprzecznie wpłynął na moje postrzeganie otoczenia i wniósł naprawdę wiele dobrego do mojej przyszłej pracy. Choć nie miałam możliwości obrony w Irlandii, swój dyplom w Polsce oparłam na temacie zaczętym własnie na erasmusowych studiach. Projekt ten uważam za najlepszy w swojej dotychczasowej karierze! ;) Wiele bym dała, żeby znów móc wrócić do magii projektowania z tamtego okresu...
A to wspomniany wcześniej projekt dyplomowy - rozbudowa irlandzkiej Galerii Narodowej o bibliotekę i nowe archiwa. Praca nad tym tematem była naprawdę przyjemnością!
za poznanych ludzi...
Nie należę do osób bardzo towarzyskich i rozrywkowych. Bariera językowa dodatkowo stwarzała pewien dyskomfort w nawiązywaniu kontaktów. Ale muszę przyznać, że zarówno Irlandczycy jak i studenci z innych krajów nie dali mi za długo posiedzieć w kącie ;) Z upływem czasu język sam się rozwiązywał, znajomości zacieśniały i parę z nich utrzymuje się do dnia dzisiejszego! Ludzie, których poznałam, oprócz zawsze pomocnej dłoni, przekazali mi naprawdę wiele pozytywnej energii i wiary w to, co robię.
za zieleń i za wodę...
W ciągu rocznego pobytu w Irlandii zdążyłam otrzeć się o każdy rodzaj pogody. Najlepiej oczywiście wspominam tę słoneczną, której wbrew pozorom nie było tak mało :) Spójrzcie sami na te zdjęcia! Sama nie mogę uwierzyć, jak wiele pięknych miejsc widziałam! Te krajobrazy to coś niepowtarzalnego, zupełnie bajkowego i jedynego w swoim rodzaju.
za miasto samo w sobie...
Nigdy wcześniej nie byłam w Irlandii. Nie kojarzyłam też za bardzo samej stolicy - wydawało mi się, że jest traktowana trochę po macoszemu w przewodnikach po europejskich miastach. I choć Dublina z pewnością nie da się przyrównać do Londynu, jest to miasto, które ma świetny klimat. Na każdym kroku jest coś wartego zobaczenia - czy to zabytkowe budynki, czy też nowoczesne akcenty. Nadrzeczne położenie i stosunkowo niska zabudowa budują bardzo przyjazne wrażenie swojskości i małomiasteczkowości, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
za najpiękniejszy koncert w życiu
i dziesiątki wspaniałych książek...
i dziesiątki wspaniałych książek...
W czasie pobytu w Dublinie uczestniczyłam chyba w najlepszym kulturalnym wydarzeniu mojego dotychczasowego żywota ;) A mianowicie, byłam na koncercie Roisin Murphy!!! Kto mnie zna, ten wie, jak uwielbiam Moloko i samą Roisin! Występ był dość kameralny, rodowitą Irlandkę miałam na świetnym widoku przez cały czas trwania koncertu. Nigdy nie zapomnę tych emocji, tych dziesiątek fikuśnych strojów, utworów (nieistniejącego już niestety Moloko) granych na zamówienie oraz kilku rewelacyjnych bisów. Cały czas widzę oczyma wyobraźni wokalistkę porywającą tłumy swoją energią!
Starałam się nie być finansowo rozrzutna (życie tam było znacznie droższe niż w Polsce) i w zasadzie jedyną rzeczą, na którą sobie pozwalałam bez opamiętania były książki! Na Boże Narodzenie przyleciałam do domu z jedną pozycją i kilkoma drobnymi rzeczami osobistymi, a to dlatego, że zakupiona księga (atlas architektury, który tam kosztował kilkanaście euro, a w Polsce kilkaset złotych) była gabarytów plecaka ze stelażem i ważyła 9kg... :D Niewiele więcej mogłam więc przemycić w świątecznej turze.
Zdecydowanie nie umiałam się oprzeć świetnym i naprawdę niedrogim książkom krzyczącym do mnie z wystaw! A że wszechobecne, kilkupoziomowe księgarnie to znak rozpoznawczy Irlandii, do Polski wróciłam na stałe z niewielkim bagażem podręcznym, a moje całoroczne łupy przypłynęły 2 tygodnie później w gigantycznej paczce ;) I choć pięć lat temu kompletnie nie myślałam o zakładaniu kulinarnego bloga, intuicja podpowiedziała mi, żeby i w takie pozycje książkowe się zaopatrzyć. Było warto - przekonacie się na końcu wpisu!
za podróże - te rowerowe i te dalsze...
Codzienna jazda rowerem (czy śnieg, czy deszcz, no i oczywiście lewą stroną!!!) zaszczepiła we mnie miłość do tego środka lokomocji i do dziś dzień przemieszczam się tak, kiedy tylko nadarza się okazja. Dzięki rowerowi nie tylko dojeżdżałam na zajęcia, ale zwiedzałam też wiele dalej położonych dzielnic miasta. Tylko bieganie mi nie szło, choć tam chociaż podjęłam próbę ;)
Udało mi się również odwiedzić parę innych irlandzkich miast - między innymi Galway i Belfast w Irlandii Północnej.
Dzięki studiom w Dublinie mogłam też odbyć dwie zagraniczne wycieczki. Londyn zwiedzaliśmy głównie szlakami wyznaczonymi przez tematykę aktualnego projektu, a Wenecję odwiedziliśmy w czasie Międzynarodowego Biennale Architektury, gdzie Irlandia prezentowała swoje stanowisko wystawiennicze. Oba wypady były stosunkowo krótkie, za to na pewno pełne niezapomnianych wrażeń!
Dzięki studiom w Dublinie mogłam też odbyć dwie zagraniczne wycieczki. Londyn zwiedzaliśmy głównie szlakami wyznaczonymi przez tematykę aktualnego projektu, a Wenecję odwiedziliśmy w czasie Międzynarodowego Biennale Architektury, gdzie Irlandia prezentowała swoje stanowisko wystawiennicze. Oba wypady były stosunkowo krótkie, za to na pewno pełne niezapomnianych wrażeń!
za maślane shortbready i ser cheddar...
Kuchnia irlandzka nie należy do moich ulubionych. Ze względu na ograniczony budżet rzadko jadałam w mieście (a jak już jadłam, to niespecjalnie mi smakowało :P). Nie miałam również zbyt komfortowego dostępu do akademikowej kuchni, tak więc moje jedzenie opierało się głównie na kanapkach i sałatkach. Za to polubiłam kilka produktów, do których często wracam w Polsce - to głównie maślane kruche ciasteczka i ser cheddar, którego rodzajów nie sposób było zliczyć. W Dublinie poznałam również smak syropu klonowego i objadłam się różnymi rodzajami krówek. W pamięci mam też czekoladowe gigantyczne ciastka, które wołały do mnie z każdej sklepowej półki - postanowiłam odtworzyć dla Was ich smak. Na prośbę koleżanki upiekłam również tradycyjny soda bread, czyli chleb na bazie maślanki i sody. Muszę powiedzieć, że wyszedł smacznie - w zapachu bardzo przypomina pieczywo z wysp, ale nie porównałabym go do ichnich wyrobów. Ten wyszedł bardzo domowo. Idealny w konsystencji i długo zachowujący świeżość.
Zanim zaproszę Was do obejrzenia przepisów chciałam podziękować wszystkim, którzy dobrnęli do końca :) Jak ważny to dla mnie wpis, uświadomiłam sobie w ciągu ostatnich dni, próbując odnaleźć się w tysiącu dawno nieprzeglądanych zdjęć! Dopadła mnie totalna melancholia, popadłam w ckliwy nastrój i chwilę musiało potrwać zanim wzięłam się za siebie i spięłam materiały w całość. Dla mnie to również jest podsumowanie tego czasu, wpis do którego będę chętnie wracała raz na jakiś czas. Do Dublina jestem ogromnie przywiązana i wciąż myślę o tym, że już pora wyruszyć w sentymentalną podróż i zagościć tam ponownie!
Mam nadzieję, że część z Was zachęciłam do odwiedzenia Irlandii. Koniecznie zaplanujcie sobie kiedyś wyprawę do Dublina, a tymczasem możecie kawałek zielonej wyspy poczuć w domu. Oto sodowy chleb i gigantyczne kruche ciastka czekoladowe - obydwa przepisy pochodzą z książki Avoca Cafe Cookbook (to była jedna z moich ulubionych kawiarni połączonych ze sklepem z kulinarnymi gadżetami!).
irlandzki chleb sodowy
składniki:
(na średnią keksówkę wielkości ok.8x28 cm)
- 450 g mąki pszennej
- 1 łyżeczka sody
- 1 łyżeczka cukru pudru
- 1/2 łyżeczki soli
- 450 ml maślanki
1. Piekarnik rozgrzewamy do 230 stopni. Mąkę przesiewamy do miski, dodajemy sodę, cukier puder i sól. Do suchych składników stopniowo dodajemy maślankę, całość miksujemy na małych obrotach, aż do uzyskania jednolitego, dość gęstego ciasta. Keksówkę wykładamy papierem do pieczenia, masę wylewamy do formy i wyrównujemy. Chleb pieczemy 30 minut, studzimy na kratce.
Smacznego!
chrupkie czekoladowe ciastka
składniki:
(na ok. 20 sztuk średnicy ok.10 cm)
- 225 g miękkiego masła
- 225 g cukru pudru
- 1 żółtko
- 1-2 kropelki ekstraktu waniliowego (najlepiej domowego - klik)
- 250 g mąki pszennej
- pół łyżeczki sody
- 250 g czekoladowych kropelek lub pokrojonej drobno czekolady
(najlepiej pół na pół - mleczna i gorzka)
1. W średniej misce ucieramy masło z cukrem pudrem, dodajemy żółtko i ekstrakt waniliowy. Przesianą mąkę połączoną z sodą dosypujemy do maślanej masy, miksujemy na niskich obrotach, aż do uzyskania jednolitej konsystencji. Na koniec dodajemy czekoladę i kilkoma ruchami miksera rozprowadzamy ją równomiernie w cieście. Powstałą masę wykładamy na papier do pieczenia i kształtujemy z niej podłużny cylinder o średnicy ok. 5 cm, zawijamy w arkusz i chłodzimy ok. 1 godzinę w lodówce.
2. Piekarnik rozgrzewamy do 160 stopni. Wałek ciasta kroimy na centymetrowe plastry, które kładziemy w dużych odstępach (ok. 6 ciastek na blachę, ciastka rozrosną się dwukrotnie!) na wyłożoną papierem/matą blachę. Ciastka pieczemy 20-25 minut, aż do delikatnego zrumienienia brzegów. Studzimy na kratce. Przechowujemy w szczelnie zamkniętym pojemniku do 10 dni.
Smacznego!
Wspaniały wpis, gratuluję i zazdroszczę :)
OdpowiedzUsuńPrzepiękne fotografie, widać że dużo dobrego Cię spotkało w Dublinie :)
Bardzo lubię Moloko i Roisin :) - miałyśmy z siostrą czas, że codziennie słuchałyśmy po kilka razy "bring it back"
Przepisy jak zawsze świetne - te fotografie, plan, ułożenie, podoba mi się wszystko :)
Podziwiam sercem i duszą :)
Dziękuję Ola :) Starałam się, żeby wpis był wyjątkowy! Zresztą taki był ten cały rok, więc inaczej nie mogłam pisać :)
UsuńMusimy kiedyś posłuchać sobie Moloko i Roisin razem!
I dzięki za pochwałę zdjęć i przepisów - chyba faktycznie mogę je zaliczyć do udanych :) ściskam!
dobrnięcie do końca? bułka z masłem :) to naprawdę przyjemnie się czyta, no i przede wszystkim Dublin, choć tak daleko, na chwilę stał się bardzo namacalny. super wpis! będę wdzięczna za więcej kulinarnych sentymentów na blogu!
OdpowiedzUsuńcieszę się z każdego, kto doczytał ;) no i myślę już o kolejnych sentymentalnych wpisach - choćby z samej Wenecji przywiozłam przepiękną książkę kulinarną i chętnie się jej bliżej przyjrzę!
UsuńPozdrawiam
Piękny wpis! Podróże + jedzenie to moje ulubione zestawienie :-) izaczę do tego łam sobie przypominać mojego wspaniałego Erasmusa, achhh...
OdpowiedzUsuńdziękuję :) to też musisz napisać o swoich studiach za granicą - bardzo chętnie przeczytam!
Usuńpozdrawiam :)
Coś fantastycznego!!!!!!! Wspaniała podróż w cudny zakątek świata!! Jestem pod wielkim wrażeniem fotografii i opisów!
OdpowiedzUsuńdziękuję bardzo :)
UsuńBardzo ciepły i pełen emocji wpis. Piękne wspomnienia! :) :) :)
OdpowiedzUsuńcieszy mnie, że wpis się spodobał i że udało się przekazać wszystkie emocje towarzyszące tej rocznej wyprawie :)
Usuńwięcej, więcej, więcej!!!!!
OdpowiedzUsuń55 yrs old Community Outreach Specialist Isahella Goodoune, hailing from Pine Falls enjoys watching movies like Chimes at Midnight (Campanadas a medianoche) and Mountain biking. Took a trip to Historic Area of Willemstad and drives a Town & Country. strona tutaj
OdpowiedzUsuń